Zastanawiając się jak tym razem opisać to, co mam do opowiedzenia, przypomniała mi się bardzo popularna za czasów młodości moich rodziców piosenka Niebiesko-Czarnych – Niedziela będzie dla nas. Ubiegły tydzień był dokładnie taki jak w tej melodyjnej piosence – bardzo intensywny:

W poniedziałek? – koncert jazzowy Ewy Bem.

A we wtorek? – od rana użerałam się z pewnym tunezyjskim fotografem, w środę zaliczyłam szumne zebranie w szkole, które skończyło się o 20.00.

No a w czwartek? Czwartek był ok. W piątek ? Wybraliśmy się z mężem do klubu studenckiego na koncert rockowy zespołu CHEMIA, w sobotę rozprawiłam się z pewną dynią, a niedziela?

A niedziela była dla nas…

Dla nas czyli kogo? – zapytacie. Od kilku tygodni męcząco prześladowała moje zmysły. Gdy tylko miałam czas na przysłowiową chwilkę zapomnienia, moje oczy ją widziały, nozdrza czuły jej zapach, a kupki smakowe dostawały szału… Gdy więc przyszła niedziela, uznałam, że to już czas, to ten moment – jestem gotowa sprostać wyzwaniu.

O co chodzi? O cudną, chrupiącą, wanilią pachnącą bezę! Nie lubię przygotowywać deserów, wydaje mi się, że nie mam do nich ręki, ale pokusa była ogromna, po prostu musiałam stawić jej czoła.

Uznałam, że trzeba się przygotować, usiadłam do Internetu, szukałam…, oglądałam wspaniałe zdjęcia…, aż trafiłam na stronę – Ale babka i robi to co lubi – myślę sobie (mało skromnie) – „to tak jak ja!” Piękna historia, piękne foty i przepisy, które nie sprawiają, że wpadasz w kompleksy i panikę, że nie dasz rady tego zrobić. Wręcz przeciwnie. Krótko, zwięźle i bardzo zachęcająco. Znalazłam bardzo fajny przepis na bezę „na poprawę nastroju”, ale jak to ja, trochę go zmodyfikowałam. Po pierwsze żeby był trochę mój, po drugie i to główny i prawdziwy powód – ze strachu, że gdyby mi nie wyszło, będę mogła powiedzieć, że to dlatego że nie trzymałam się zaleceń.

Składniki:

o             6 białek (jajka powinny być ciepłe – nie prosto z lodówki)

o             300 g miałkiego cukru

o             1 łyżeczka mąki ziemniaczanej

o             1 łyżeczka cytryny

o             300 ml śmietany kremówki

o             250g serka mascarpone

o             cukier waniliowy i laska wanilii

Włączyłam chilloutową muzę i zabrałam się za oddzielanie białek zastanawiając się w głowie – co zrobię z taką ilością żółtek? (Coś wymyślę…). Kiedy wszystkie białka znalazły się już w misce, zaczęłam je ubijać do granic przyzwoitości, jakby powiedziała Julia Child. Kiedy były już takie jak wydawało mi się, że powinny wyglądać, włączyłam piekarnik na 180 stopni, i wróciłam do ubijania tyle, że zgodnie z zaleceniem Ale babki, powoli dosypywałam łyżką cukier, łyżeczkę mąki ziemniaczanej i na koniec dorzuciłam łyżeczkę cytryny.

Gdy cudowna gęsta biała mgła (tak o tym mówią francuscy cukiernicy) była gotowa, wyłożyłam dużą blachę papierem do pieczenia. Następnie powoli i z namaszczeniem nakładałam kolejne pulchne chmurki świetnie się przy tym bawiąc. Wreszcie włożyłam blaszkę do piekarnika i znowu trzymając się ściśle rad Ale babki, najpierw przez 5 minut piekłam w temperaturze 180 stopni, następnie zmniejszyłam do 150 stopni i piekłam przez 1 ½ godziny. Z radością przyglądałam się jak moje śliczne bezy rumienią się i rosną. Czułam nosem sukces…

Kiedy bezy grzały się w piekarniku, zajęłam się masą z serka mascarpone i śmietany. Tutaj zaufałam intuicji i niepohamowanej ochocie na wanilię, dlatego też wsypałam cały cukier waniliowy i użyłam dodatkowo jednej laski wanilii. Wyszło pysznie. Wszystko zmiksowałam i przygotowany krem włożyłam do lodówki.

Bezy po upieczeniu, stygły spokojnie w uchylonym piekarniku, kiedy były już zimne, zdjęłam je z papieru i każdą z osobna udekorowałam wcześniej przygotowanym kremem waniliowym. Na krem, aby nieco rozweselić moją damę, położyłam gęsty, domowej roboty syrop malinowy, który dostałam od życzliwej mi osoby i jeszcze dla ozdoby położyłam listeczki melisy z domowych zasobów. Oto jak wyglądało – TADAM !!!!!

A jak smakowało? Mąż (zabije mnie, że to napisałam) zjadł trzy, mój sześcioletni syn i „jego dziewczyna” po dwie (dużą i małą), ja – nieważne…

Nie byłabym sobą, nie miałabym Paryża w głowie gdybym nie poszperała trochę w sieci w celu poznania historii bezy. Bardzo ciekawych informacji dostarczył mi francuskojęzyczny portal poświęcony stowarzyszeniu piekarzy i cukierników. Istnieją dwie niezależne tezy. Pierwsza mówi, że historia tego boskiego deseru sięga 1720 roku i jest ściśle związana ze szwajcarskim cukiernikiem, zwanym Gasparini zamieszkałym w miejscowości Meiringen (co mogłoby tłumaczyć pochodzenie francuskiej nazwy bezy – la meringue). Niestety jak się okazuje wszelkie dowody potwierdzające tę tezę uległy zniszczeniu.  Inne źródła historyczne podają, że nazwa „meringue” może pochodzić – i tu uwaga – od polskiego słowa „marzynka” lub co jest mniej prawdopodobne „murzynka”, które wprowadził na dwór francuski Stanisław Leszczyński, król Polski, Wielki Książę Lotaryngii, ojciec Księżniczki Marii, żony Ludwika XV, która to miała być wielką amatorką bezy. Prawda, że ciekawe? A jakie pyszne……!

Z pozdrowieniami dla Pani KP ale babki :)

 

autor Bożena Ciszak blog http://awglowieparyz.blog.pl/ 

Ta strona internetowa używa plików cookies. Więcej na temat cookies dowiesz się z Polityki cookies. W każdej chwili możesz zmienić swoje ustawienia dotyczące cookies w przeglądarce internetowej. Korzystanie ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczone w twoim urządzeniu końcowym.