Wyprawa do Hiszpanii – wrzesień 2015

Dzień pierwszy :

Alicante – przylatujemy dość późnym wieczorem, nocujemy w hotelu El Goya, w samym centrum miasta tuż przy zamku Św.Barbary, który przypomina i pachnie komuną, jest czysto ale ogólnie ujmując nie chcielibyśmy w nim spędzić więcej czasu niż to konieczne, czyli jedną noc. Wrzucamy bagaże do bardzo małego i skromnego pokoiku i idziemy na miasto. Hotel, tyle dobrego, że znajduje się blisko skupiska knajp i to ważne bo po 22 już się nam nie chce za dużo łazić nie znając zupełnie tego miasta.

Usiedliśmy w knajpie na ulicy gdzie było dosyć tłoczno (nie znając miejscowych restauracyjek, najlepiej jest kierować się wskazówką, która ma największą liczbę gości) i zamówiliśmy konkretną mięsną kolację i butelkę dobrego winka…

Dzień drugi :

Rano wstajemy o 8:00 zgodnie z planem, ale nie jesteśmy wyspani a wręcz zmęczeni po nocy bardzo gorącej, w pokoju brak klimy, właściwie to jej szczątki wisiały jeszcze na ścianie, a balkonik przy ruchliwej ulicy dawał możliwość słuchania dźwięków Alicante mimo to ruszamy na podbój La Manchy. Najpierw jednak jedziemy do centrum Alicante pospacerować po słynnym deptaku, który występuje w roli głównej na większości zdjęć pokazujących Alicante. Jest super pogoda, na plażę zaczynają się już schodzić seniorzy, o godzinie 9 rano jest ich już całkiem sporo, młodzi muszą pracować, siadamy w jednej z nielicznych o tej porze czynnych knajpek na malutkie hiszpańskie śniadanko czyli tost z marmeladą i kawka. Zamówiłem drugą, bo takiej kawy nawet w moim domu nie serwują…

Kierujemy się na Albacete a następnie na Cuenca, miasteczko słynące w Hiszpanii z wiszących domów na skałach, jest ono zapisane w światowym dziedzictwie Unesco. Trasa jest coraz mniej urozmaicona, ale niesamowite jest to, że jadąc wydawałoby się cały czas mniej więcej po płaskiej drodze z Alicante, które znajduje się na poziomie morza, osiągamy wysokość 1100 m n.p.m., które pokazuje nam nawigacja, temperatura spadła już do 18C a jest południe. Do Cuenca docieramy przed 15. Miasto jest wielkie, spodziewaliśmy się czegoś innego i z początku mamy lekkie rozczarowanie. Idziemy więc na poszukiwanie wiszących domów, trasa wiedzie bardzo malowniczym wąwozem, tereny piękne i zadbane. Domy znajdują się na skałach, jest ich coraz więcej robimy zdjęcia i patrzymy. Jest ładnie, nawet więcej niż ładnie i musimy się wspinać na wyżej usytuowaną część, gdzie znajduje się kościół oraz mniejsze budowle. Zdyszani włazimy do końca krótszego szlaku, znowu powiem widoki piękne, trasa bardzo malownicza. Idziemy na lunch do knajpki, która najlepiej się prezentuje… niestety to dla jednorazowych turystów. Jedzenie słabe, Dorocie nie smakuje, mały kieliszek winka… bardzo dobrego i nic więcej o tym miejscu. Decydujemy się na szybkie zejście do autka i ucieczkę z Cuenca, jedziemy w głąb La Manchy…. Decyzja w samochodzie zapadła, że jedziemy do El Toboso i tam w miasteczku Dulcynei będziemy nocować.

Docieramy do El Toboso około 18.30 jeszcze ciepło… w La Manchy jest inaczej niż na wybrzeżu, duuużo zimniej i powietrze ostrzejsze, jak u nas w górach. Znajdujemy mały placyk, gdzie parkujemy i idziemy szukać noclegu. Najpierw znajdujemy bardzo urokliwy bar i tutaj postanawiamy zapytać się o nocleg. Ludzie są bardzo pozytywnie do nas nastawieni i też widać, że turystów zbyt wielu nie ma. Barman szybko znalazł chętnego, który skuterkiem poprowadził nas do pobliskiego hostalu. Zameldowaliśmy się w hostalu Dulcynea, miejsce przy głównej ulicy z dużym tarasem wypełnionym stolikami. Za 40 euro dostaliśmy przyjemny pokój z łazienką i maciupkim telewizorkiem pamiętającym czasy błędnych rycerzy, jak na hostal Dulcynea przystało.

Przebrani w cieplejsze ubranka wyszliśmy na miasto, kiedyś El Toboso było wsią i pewnie by tak zostało gdyby człowiek zwany Cervantesem nie umieścił tego miejsca jako wsi, w którym mieszkała Dulcynea z Manchy. W każdym razie ponoć właśnie całkiem niedawno wieś zmieniła się w miasteczko. Wszystkie zabudowania z ciemnej dymionej cegły wyglądają prześlicznie, chodziliśmy z mapką otrzymaną w informacji turystycznej, gdzie uprzejmie mówiąca po hiszpańsku pani poinstruowała nas gdzie mamy iść. Ważnych miejsc było kilka w dodatku oddalonych od siebie max jakieś 500m, tyle że uliczki wąskie i kręte sprawiały nam i tak trudność (ale trzeba przyznać, że oboje mamy „wyjątkowe” zdolności orientacyjne). Dzisiaj jednak było już wszystko pozamykane, więc zwiedzanie odłożyliśmy na kolejny dzień z rana a udaliśmy się do jednej z niewielu knajp czynnych w centrum.

Na pierwszy ogień poszła venta (czyli gospoda), gdzie uprzejmie nas poinformowano o hostalu, zamówiliśmy po małym piwku do tego otrzymaliśmy tapas w postaci małych grzanek z pomidorami i sporym plastrem szynki. Po konsumpcji poszliśmy dalej jeszcze łażąc po bardzo uroczych wąskich uliczkach, gdzie faktycznie czas zatrzymał się w miejscu. Wszystko by było super gdyby nie fakt, że większość sklepików lokalnych oraz knajpek była zamknięta i praktycznie turystów też nie widzieliśmy zupełnie co nas często dziwiło.

Jednym z niewielu miejsc, które były otwarte miała być reklamowana na mapce restauracja, dokąd strudzeni się udaliśmy.

Generalnie wielka knajpa, jej wielkość oceniłem tym, że siedzieliśmy na placu mieszczącym jakieś 30 stolików całkiem sami, wewnątrz nie licząc szefa oraz rumuńskiego kelnera też nikogo nie było. Jednakże odważnie zaczęliśmy studiować dość obfite menu, gdzie wybraliśmy przekąski z zapieczonego sera oraz lokalną pikantną smażoną kiełbaskę. Wszystko zjedliśmy, bardzo smaczne i oczywiście pyszne czerwone winko.

Dzień trzeci

Jeszcze El Toboso… obudziliśmy się tradycyjnie o 8 rano i po opuszczeniu śpiącego hostalu postanowiliśmy znaleźć bar z kawą co generalnie o godzinie 9 rano wcale nie jest łatwe, ale udało się, bar Rosynant ugościł nas pyszną kawą z mlekiem oraz grubymi naleśniko- podobnymi tworami z czekoladą… mniam. Pijąc kawkę, podziwiamy przejeżdżające obok traktory z przyczepami wypełnionymi po brzegi winogronami, obecnie są zbiory, i wczoraj widzieliśmy jak do późna w nocy rolnicy zwozili swoje winogrona do pobliskiej przetwórni. Zrobiła ona na nas wrażenie – taka mała mieścinka, praktycznie sklepiku trzeba szukać (o markecie zapomnijcie), ale przetwórnię winogron mają ogromną – z wielkimi lśniącymi pojemnikami stalowymi (chyba na winko). Wypiłem drugą kawę i ruszyliśmy do domu Dulcynei gdyż tak się nazywa muzeum, zwiedzanie kosztuje 2 euro i trwa jakieś 15 minut, gdyż składają się na nie 3-4 pomieszczenia oraz mikro ogródek…ale warte obejrzenia. Podejmujemy decyzję, że jedziemy dalej w La Manchę. El Toboso nas zachwyciło…czas zatrzymał się tu w miejscu dawno dawno temu i dalej toczy się swoim dawnym trybem wyznaczanym przez pory roku, zbiory, bez zbędnego zgiełku i pośpiechu…

Campo de Criptana

To tutaj miała odbyć się słynna opisana w książce walka rycerza posępnego oblicza z gigantami czyli wiatrakami… nie wiem czemu, zupełnie ześwirowałem na punkcie tych już dawno nieczynnych budowli, ale serio zrobiły na nas wrażenie… ale po kolei, zaparkowaliśmy w centrum miasteczka i ruszyliśmy piechotą w górę bo wiatraki zawsze są na górkach, gdyby ktoś nie wiedział… a po co ? ktoś zapyta ? bo tam bardziej wieje  wiatraki zwane po hiszpańsku molinos de viento stoją dumnie od setek lat w ilości 8 sztuk, usytuowane na wzgórzu wydają się jeszcze większe, widok nawet gdyby ich nie było zapiera dech w piersiach, przy pogodzie jaką mieliśmy prawie czyste niebo widoczność chyba ze 100km i tak dookoła, gdyż La Mancha to płaskowyż, tylko w nielicznych miejscach pagórkowaty. Naoglądaliśmy się, wypiliśmy małe piwko z tapas w przywiatrakowej tawernie. Decydujemy jechać do następnego wiatrakowego miasteczka…

Consuegra

A może to właśnie tutaj Don Qichote miał odbyć sławetną walkę ?? Zdania są podzielone w taki sposób, że mieszkańcy Campo de Criptana uważają, że owa walka była u nich a ci z Consuegry, że tutaj słynny rycerz napotkał gigantyczne potwory. Ja tam nie wiem i chyba to nie ważne. Podjechaliśmy, zaparkowaliśmy na jednym wzgórzu przy samym wiatraku i udaliśmy się robić to co należało… zdjęcia zdjęcia, zdjęcia, filmiki, filmiki i zdjęcia… zobaczycie sami… uważam, że mało co jest lepsze w fotografowaniu niż molinosy i moja Żonka. Niesamowite widoki zapierające dech w piersiach, wiatraki są na wzgórzu, skąd rozpościera się niesamowity widok na płaskowyż, pogoda nam bardzo sprzyjała, widoczność aż po horyzont… Wspinając się po skałkach zauważyliśmy malutkie fioletowe krokusiki – to z nich między innymi słynie region La Manchy – otóż z tych krokusików wyrastających wydawałoby się ze skały, powstaje najdroższa przyprawa świata – szafran. Staraliśmy się chodzić bardzo ostrożnie, nie depcząc tych cennych kwiatków. W jednym z wiatraków poznaliśmy bardzo sympatycznego Hiszpana, który bardzo serdecznie zapraszał nas do zwiedzenia wiatraka wewnątrz. Na dole prowadził sklepik, natomiast na górę można było wejść po krętych schodkach, gdzie zachowane były jeszcze stare mechanizmy no a przede wszystkim z jednego z mikroskopijnych okienek roztaczał się piękny widok na okolicę. Byliśmy zauroczeni tym miejscem coraz to bardziej…

Praca fotografa jest ciężka i należy się po niej godna strawa, jedziemy do najznamienitszej Venty opisanej przez Cervantesa, miejsca gdzie Don Qichote miał zostać pasowany na rycerza !!! Venta de Don Qichote w Puerto Lapice jest chyba najdroższą knajpą w całej La Manchy, łobiod w wersji menu dal dia kosztuje 24 euro od głowy… decyzja zapadła, będziemy jeść !!!

Nie powiem źle, byliśmy mocno syci… jedyna zaleta że porcje sowite, ale jedzenie które zamówiliśmy nie trafiło w nasze gusta. Jedzenie mało doprawione, właściwie wcale, takie wszystko mdłe, bez konkretnego smaku. Nie będę dokładnie opisywał po kolei zamówionych dań, bo nie jestem jakiś Modest Amaro czy coś… wiem że nie warto było i basta!!

Jedziemy dalej, mieliśmy nocować w Puerto Lapice, gdzie znajduje się Venta ale miasteczko nie oferuje wiele, mała Manchowska mieścina nie szczególnie nas oczarowała, nawet wiatraków nie mają no to co tutaj robić…

Jedziemy do Argamasilla de Alba, gdzie ponoć znajduje się mega stary kanał z krystalicznie czystą wodą oraz wielkimi jak świniaki karpiami, które można obserwować siedząc w jednej z knajp mieszczących się wzdłuż kanału… Opowiemy krótko, kanał ma faktycznie czystą stojącą wodę, ale nie wygląda na stary a tylko ciągnący się przez kilometr wąski na metr i głęboki też na metr wyglądający na brodzik dla dzieci w parku wodnym. Ryb zero, no chyba że plankton ale mam już słaby wzrok i nie widziałem, knajpa może jedna czynna, tak więc połaziliśmy bez celu. Całe miasto bez fajerwerków, nie mają nawet jednego wiatraka… zapadła decyzja jedziemy dalej…

Valdepenas

Kolejne 60 km mija szybko, ale już prawie 18 więc trzeba znaleźć nocleg by po ciemności nie szukać, miasto duże i słynne jako największy producent wina w Manchy, wszędzie widać winiarskie ślady ale hotelu nie mogliśmy znaleźć… mając nawigację oraz komputer z internetem nie mogliśmy znaleźć hoteli nie licząc 4 gwiazdkowego super hotelu spa…. Znajdujemy bodegę, w której kupujemy karton dobrego winka, pani udziela nam wskazówek gdzie jest niedrogi hotel… Jedziemy, ale znów nie możemy go znaleźć, jakaś masakra , rezygnujemy, nie potrafimy… morale spadają…

Jedziemy dalej, wprowadziłem w nawigację lokalizację w Andaluzji, wiem wiem to śmiały krok, jest grubo ponad 300km do przejechania… jedziemy, ale zaraz widzę motel przy drodze, zatrzymujemy się pytamy i bierzemy pokój za 40 eur, jest czysty, duży i schludny… ma nawet tv lcd… łazienka i jest milutko… wypijamy po szklance winka i idziemy usiąść do baru motelowego. Powoli kończymy dzień przeglądając w aparacie zdjęcia…

 

Dzień czwarty

Pobudka o 8 ale piszę od ponad godziny idziemy na kawkę do motelowego baru i jedziemy do Andaluzji !!!! Andaluzja Ole !!!

Trasa ma 340km tyle właśnie pokazuje nawigacja do San Nicolas del Puerto- malutkiego miasteczka położonego w górach Andaluzji. Jedziemy prawie całą drogę autovią, czyli autostradami mijając Cordobę i 70km od Sewilli odbijamy w góry. Ostatnie 25km to dosyć kręte i wąskie dróżki wznoszące nas znowu na wysokość 600 m npm. Miasteczko ma jedną ulicę, przy której wszystko się znajduje, kilka sklepów i jakieś 5 barów. Jest bardzo przyjemne, ale nie wiemy jak dojechać do Casa Gabriela. Parkujemy i dzwonimy, znaczy ja dzwonię, bo spodziewam się rozmowy po naszemu  polskiemu. Odbiera Hiszpan i zdziwko… nie gęga po naszemu, nie gęga po angielsku… gęga espanol, rozmawiamy, on mówi powoli i pyta gdzie jesteśmy, ustalamy ulicę i po 5 minutach spotykamy się na jedynej i nieczynnej stacji benzynowej. Jedziemy niecały 1km i jesteśmy w zagrodzie Casa Gabriela. Wychodzimy z autek, witamy się a następnie Jose pokazuje nam domek a właściwie jego część, gdzie będziemy mieszkać… madre mia, to faktycznie inna bajka. Gdyby nie lodówka i mikrowela, można by tutaj nakręcić kolejną część opowieści o błędnym rycerzu albo Hobbita. Mimo wszystko jest fajnie, pomieszczenia są chłodne, gdyż dom posiada niemal metrowej grubości mury i malutkie okna, które są dodatkowo opancerzone w żaluzje i kraty. Mamy do dyspozycji salon z kuchnią, sypialnię oraz łazienkę. Brak komercji, Ikei itp., wszystko jest oryginalne, drewno, kamień, bardzo gustownie, klimatycznie, czyściutko… Jest OK. Po chwili przyjeżdża drugi samochód, kolejni goście ? to są znajomi Jose, kobitka jest Polką, od 15 lat mieszkającą w Sewillii. No to gdyby co, to mamy tłumacza. Po zapoznaniu, pogawędce, idziemy się przejść po okolicy. W pobliżu znajduje się źródło rzeki, mega czyściutkie miejsce skąd okoliczni mieszkańcy napełniają baniaki używając jej jako pitnej. Przechodzimy miasteczko, po drugiej jego stronie, znaczy po 5min spacerem została stworzona tzw. sztuczna plaża przy rzece, są zejścia i można pływać  woda bardzo czysta, kilka knajp z tapasami i piwkiem, winkiem itp. siadamy i patrzymy na rzekę, jest fajnie. O 15 mamy obiadek, jesteśmy ciekawi co Jose przygotuje, bo on jest gospodarzem, kucharzem i przewodnikiem w jednym, co jak się później okazuje bardzo przydatnym.

Wielka Paella… mam zdjęcie, mnóstwo wielkich robaków oraz muli wystaje z parującej patelni pierwsze moje obrzydzenie jakoś mija… każdy dostaje pełny talerz. Moja żona jest wniebowzięta – ona uwielbia wszelkie robale wodne, a TAKIEJ paelli jeszcze w życiu nie jadła! Do picia dostaję, czego się nie spodziewałem, fino manzanilla –  to odmiana mocnego wytrawnego jerez czyli sherry bardzo mało popularnego w Polsce. Mocny wytrawny smak zimnego trunku dodatkowo podkreśla smak paelli, muszę przyznać – bardzo dobrej. Dostajemy dokładkę, potem następną, z kieliszkami dzieje się podobnie, chociaż one są malutkie a talerze dosyć spore. Potem arbuz i po godzinie biesiady postanawiamy wybrać się na rowery.

Wodospady bez wody… kręcimy pedałami i kręcimy, niby 6km do wspaniałego Cerro el Hierro, jedziemy dwoma zdezelowanymi rowerkami, które mają tylko nieco mniej lat niż dom ale wydają się sprawne trasa jest super, utwardzona i niemal prosta, z tym że cały czas pod górę (której niby nie widać ale czuć)… masakra, ale widoki rekompensują trud pedałowania. Po obu stronach pasą się owce pośród dębów korkowych, widoki wspaniałe, pogoda idealna, jakieś 26C, ale górskie powietrze powoduje że odczuwalna jest niższa. Docieramy do celu, szlak z informacją 250m w górę, tutaj już rowerki trzeba pchać. Wysokie skały i kaniony ale nie ma wodospadów… szkoda, ale warto było, bo górskie skały  i krajobraz warty wystrzelania 50 zdjęć albo lepiej wracamy już w dół a tu znacznie lepiej się pedałuje.

Wybraliśmy się jeszcze raz samochodem z Jose, w miejsce gdzie godzinę temu byliśmy, postanowił zabrać córkę znajomych i nas też. Autem powoli w 10min byliśmy na miejscu, Jose zna się na roślinach, minerałach i wielu najróżniejszych rzeczach i opowiedział kilka ciekawostek związanych z miejscem oraz o obrywaniu kory z dębów, która to później zostaje przetworzona do zatykania butelek z winem. Te najlepsze nie mogą pochodzić z pierwszego zbioru, tylko z kolejnych, co ciekawe – kora musi odrastać przez 9 lat pomiędzy kolejnymi zbiorami. Odnajdujemy też trochę minerałów jak kwarc, które były wydobywane tutaj, tu znajdowały się kopalnie minerałów, dziś już nieczynne. Wracamy na kolację. Dzień kończymy mega zmęczeni… kolacja była pyszna (wszystko ekologiczne, chleb pieczony przez gospodarza, oczywiście z ekologicznych ziaren, wino ekologiczne, piwo ekologiczne własnej roboty, a na koniec jeszcze  ciasto z ziemniaków na słodko ale słodzone cukrem trzcinowym – kurcze! kiedy Jose zdążył to wszystko przygotować????), rozmowy po hiszpańsku męczą, trzeba się koncentrować ale powoli do przodu.

Dzień piąty

Wstajemy o 8 rano bardzo wyspani i właśnie w tej chwili, po napisaniu co nieco, zastanawiam się w jaki sposób mogę dostać kawę… tego organizm potrzebuje do egzystencji i planowania ciężkiego dnia, dzisiaj będziemy tylko z Jose, gdyż zwariowana rodzinka wraca do Sewilli.

Śniadanie mistrzów… kawusię od razu dostałem, całkiem dobrą, siadamy do stołu i widzę tylko kilka gatunków chrupek do mleka i słyszę czy chcę mleko…. Nie powiem, czasami jadam chrupki rozmaite z mlekiem ale wcale nie miałem na to ochoty…  Na całe szczęście i chyba widząc nasze nieszczęśliwe miny, Jose zaczął przynosić talarze wypełnione pomidorami, okolicznym ekologicznym serem twarogowym – chyba kozim, papryką… a następnie gorący wieloziarnisty chleb. Oliwą polewamy ciepłą kromkę chleba, rozsmarowujemy, następnie pomidor i zajadamy się tym. Już nie raz mówiłem, że jedzenie w Hiszpanii smakuje inaczej, może klimat i powietrze lub więcej ruchu, ale apetyt nam dopisuje. Nie sklepowe jedzenie z pewnością inaczej smakuje i inaczej pachnie, co powoduje że jemy więcej… talerz chleba zniknął, ale pojawił się kolejny… masakra. Aż wstyd jakie z nas obżartuchy…ale wszystko tak smakuje…

Po najedzeniu się debatujemy nad planem co robić, kiedy i jak oraz czy przedłużamy o jeden dzień wizytę w Casa Gabriela. Zapadła decyzja, że jednak jutro wyruszamy rano dalej, ale dzisiaj chcemy maksymalnie dzień wypełnić. Idziemy z buta na wędrówkę w stronę wodospadów oddalonych o ponoć 30 minut marszu wzdłuż rzeki (w przeciwnym kierunku niż szukaliśmy poprzedniego dnia). Trasa jest bardzo krajobrazowa, wspaniała pogoda, bardzo mało ludzi, a po bokach  napotykamy co chwilę stada pasących się owiec – to dla nas miastowych rzadki widok, po kilku lekkich pobłądzeniach docieramy do wodospadów. Jeden jest dosyć wysoko –duży, widoki zapierające dech w piersiach, ale rezygnujemy ze stromego zejścia… jest ślisko a my nie mamy odpowiedniego obuwia i nie podejmujemy ryzyka. Wracamy powoli drogą do miasteczka, w sumie po ponad 2h jesteśmy w Casa Gabriela. Odpoczywamy, rozmawiamy o jutrze i czekamy na obiadek.

Po zjedzeniu sowitych porcji, tak szczerze to nie wiem jak to w sobie mieścimy… fasolowa zupa warzywna… z chlebem a na drugie pieczone chorizo oraz mięso z czarnych świń iberyjskich (REWELACJA!) a wszystko zapijamy finem manzanilla… madre mia !!!

Po lekkim strawieniu wyruszamy na zwiedzanie naszym autkiem wraz z Jose. Jedziemy wysoko w góry, krętymi nie utwardzonymi drogami. Docieramy do rancza znajomego od Jose, gdzie prezentuje nam konie arabskie oraz angielskie cokolwiek to znaczy… Ale nawet dla nas nieznających się na rzeczy – jest to przepiękny widok, chodzimy pomiędzy końmi po pastwisku, możemy ich dotknąć w każdej chwili, Jose specjalnie je trochę przegania, żebyśmy mogli uchwycić piękne zdjęcia koni w ruchu… Pomiędzy końmi dostrzegamy… byka, na pewno to byk a nie krowa, ma duże zakręcone rogi no i fiutka… hmmmm chyba nie będziemy bawić się w korridę.

Jedziemy dalej w góry, jest coraz trudniej i zaczynamy się martwić o samochód, ze względu na jego zawieszenie… jakoś się udaje. Plan jest taki, że mamy obejrzeć dzikie zwierzęta w miejscach znanych naszemu przewodnikowi, więc nie marudzimy tylko grzecznie za nim idziemy, nagle coś słyszymy… ale to nie ryk jelenia…, to 2 motory i 2 quady zapierdzielają obok nas ze strasznym rykiem…. No i misterny plan się rozleciał jak domek z kart. Wracamy do Casa Gabriala zatrzymując się jeszcze w miejscu, gdzie hodowane są czarne świnie iberyjskie, robimy zdjęcia prosiakom i jedziemy na kolację. Wieczór bardzo bardzo udany, mija na jedzeniu, piciu fino manzanilla i dyskusjach z Jose o życiu. Tak, rozmawiamy z nim niemal 4 godziny po hiszpańsku, rozumiemy większą połowę, a czasami niemal wszystko a czasami prawie nic i wtedy Jose widząc nasze miny pyta comprende ?? Przeczymy kręcąc głowami lub mówiąc no comprendo . Siedzimy tak niemal do północy, aż wymęczeni gadaniem i myśleniem, kładziemy się spać.

Dzień szósty

Po śniadaniu żegnamy się z Jose i pakujemy się do kabriolecika, było fajnie… nawet bardzo, ale trzeba dalej, cel na dzisiaj to Camino Del Rey, czyli sławna trasa króla. Wysoko w górach stworzona trasa, która w tym roku została ponownie oddana do użytku. Remont trwał kilka lat, popularność jest ponoć ogromna. Jedziemy początkowo autostradą a potem już krętymi coraz bardziej dróżkami, 10km przed miejscem zwanym El Chorro jedziemy po takich serpentynach, że momentami się niemal zatrzymujemy pilnując by autko nie zbliżało się do krawędzi jezdni, za którą znajdują się niemal pionowe urwiska.

Docieramy na miejsce, ze zdziwieniem widząc bardzo mało turystów, coś zbyt mało ale po miejscach w La Mancha nas to nie zraża, bo widać że jest po sezonie. Niestety prawda okazuje się zupełnie inna, trasa zamknięta do końca września. Dlaczego ? nie mamy pojęcia, a to że na www też tego nie napisali jest mega wkurzające… jesteśmy wściekli, ze złością robimy kilka zdjęć i filmików i wsiadamy do autka, cel Ronda…

Ronda na zdjęciach, filmikach i w naszym przewodniku zajmuje ważną pozycję. Często słyszy się, że kto nie był w Rondzie, ten nie widział i nie poznał Andaluzji… kurde byliśmy, widzieliśmy i spadamy jak najszybciej…. Więcej ludzi w jednym miejscu widziałem ostatnio na finale US Open ale to było w tv a na żywo nie pamiętam kiedy…. Miasto duże, dla nas za duże i knajpa jest średnio co 5m w każdym kierunku a w każdej z knajp 80% stolików zajęte… Impossible  pero possible tak bym to nazwał. Jechaliśmy długo i sławetny most muszę zobaczyć, poza tym jesteśmy głodni. Parkujemy na ogromnym zapełnionym po brzegi parkingu i idziemy razem z tłumem oooo przypomniałem sobie gdzie tylu ludzi na raz widziałem w mieście, to było w Rio De Janeiro, podczas karnawału tak mniej więcej idzie się w Rondzie głównymi ulicami, zbliżamy się do mostu. Jest bajkowo, uroczo i przepiękne widoki, Chińczycy wrzeszczą a może to Japońce, nie wiem, ale luda pełno, że tylko brakuje ciapatych z bombami to by liczebność ludzkości się znacznie zmniejszyła. Robimy zdjęcia filmiki i….  Coś się dzieje, brakuje nam humoru i coś, co w nas narastało od rana wybucha…. Wracamy do domu ? Hurrraa jedziemy do Lomasa, jest plan na kolację… jest Patio Andaluz (oczywiście musi być lasagne’a), gdzie będziemy wczesnym wieczorem . Jedziemy do autostrady ponad godzinę, potem już tylko limit prędkości i po zalaniu diesla śmigamy do Orihuela Costa. Do Andaluzji jeszcze wrócimy…może za rok?….

 

Ta strona internetowa używa plików cookies. Więcej na temat cookies dowiesz się z Polityki cookies. W każdej chwili możesz zmienić swoje ustawienia dotyczące cookies w przeglądarce internetowej. Korzystanie ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczone w twoim urządzeniu końcowym.