Laos

" A większą mi rozkoszą podróż niż przybycie"

Moja podróż do Laosu nie była łatwa. 3 dni i 2 noce spędzone w busach lub w oczekiwaniu na transport. A to wszystko za sprawą wietnamskiej E-visy i braku przezorności z mojej strony. To, że z E-visę można wjechać do Wietnamu tylko na wybranych przejściach granicznych, wiedziałam od dawna. Niestety, nie pomyślałam o tych obostrzeniach próbując opuścić Wietnam na północnej granicy, jakieś 40 km od Dien Bien Phu. Na przejściu granicznym zostałam tylko ja, gdyż byłam jedyną osobą z tym typem wizy i nie pozostało mi nic innego, jak cofnąć się do punktu wyjścia i przemieścić się w kierunku granicy położonej w środkowej części kraju, by ostatecznie przedostać się do Laosu. Ta męcząca podróż kosztowała mnie sporo pieniędzy, czasu i nerwów.

Ale dała mi o wiele więcej w zamian: przepiekne widoki, dwa dni spędzone wyłącznie wśród lokalnych mieszkańców, rozmowy za pomocą gestów i to uczucie przeżycia przygody, której tak bardzo mi w Wietnamie brakowało. Jak się bowiem okazało, kraje południowo-wschodniej Azji są świetnie przygotowane turystycznie. A to, co ma swoje plusy, ma zazwyczaj także minusy. Świadomość tego, że wszystko przebiega prosto, że nieraz jest nawet łatwiej niż w Europie, że prawie wszystko podane jest na tacy, sprawia, że człowiek staje się leniwy, przystaje na te wszystkie udogodności i tym samym traci szansę przeżycia przygody, doświadczenia czegoś co sprawi, że wyjazd nie będzie tylko urlopem, ale stanie się niezapomnianą podróżą. To był mój pierwszy wypad w odległe zakątki świata, w dodatku samotny. I muszę przyznać, że moja wyobraźnia trochę mnie poniosła i spodziewałam się większych trudności, które często rozumiem jako przygoda sama w sobie. Takich komplikacji było jednak niewiele. Mimo to, w Laosie doświadczyłam tego, co będę wspominać przez długie lata.

Z Vinh złapałam lokalnego busa, którym dostałam się wreszcie do Laosu. 

 

W Lak Sao, w pierwszej miejscowości, której przyszło mi się zatrzymać, zjadłam swój pierwszy laotański posiłek: lepi ryż, dwa sadzone jajka i coś w rodzaju bulionu. I to za jedyne 5 laków, czyli około 2 złotych. 

 

 

Kiedy dotarłam do Wientiane, stolicy Laosu, zaskoczył mnie panujący tam spokój. Mimo, iż czytałam, że to stolica inna niż wszystkie, to długo nie mogłam opszeć się wrażeniu, że czegoś mi tam brakuje. A mianowicie klaksonów i chaosu, który doskonale dał mi się we wznaki podczas dwutygodniowego pobytu w Hanoi. Taki właśnie jest Laos – spokojny, cichy i flegmatyczny (i mam tu na myśli nie tylko ruch drogowy). Przynajmniej takie robi wrażenie, kiedy dociera się do niego z głośnego Wietnamu.

 

 

Laos to przede wszystkim natura - niezwykła i wzruszająca. Najmocniej doświadczyłam tego w Vang Vieng, w drodze do niebieskich lagun i jaskiń, z których to miejsce między innymi słynie. Lecz żadna z tych rzeczy nie zachwyciła tak, jak moment jazdy na kamienisto-żwirowej drodze...

 

 

 Pośród gór, pastwisk, bawołów, unoszącego się kurzu i dzieci witających mnie najpiękniej brzmiącym laotańskim słowem „Sabajdi”.

 

 

Laotańska przyroda zaskoczyła mnie wiele razy. Zawsze, kiedy najmniej się tego spodziewałam. Za sprawą przypadku trafiłam z pewnym Argentyńczykiem do jednej z wiosek niedaleko Nong Khiaw i tak zrodziła się największa przygoda podczas całej mojej siedmiotygodniowej podróży. Wioska ta liczy kilka rodzin i jest całkowicie nieskażona turystyką. I chyba największym wyznacznikiem tego faktu jest to, że nikt nie mówił tam o pieniądzach. Spędziłam tam kilka dobrych godzin, obserwując ich podczas pracy, dając się zaprosić do środka chaty i częstując się tym, co nam zaoferowano.

 

 

Były to godziny pełne serdecznych uśmiechów i rozmów, których słów nikt nie rozumiał. Było już późne popołudnie, kiedy postanowiliśmy wracać do naszej miejscowości. Niestety moja komórka padła a Argentyńczyk nie posiadał internetu. Do wioski dotarliśmy łódką, więc nie mogliśmy oszacować ile godzin zajmie nam pieszy powrót do Nong Khiaw. Szybko ściemniło się, a my mijaliśmy kolejne wioski, w których nikt nie mógł odpowiedzieć nam na pytanie, ile kilometrów jeszcze nam pozostało. Po drodze zdarzyłam skaleczyć się w stopę i czułam tylko odlepiający się kawałek skóry i cieknącą krew. Drogę oświetła nam słaba lampa telefonu i tysiące gwiazd. Nigdy wcześniej nie widziałam tak gwieździstego nieba i nie mogłam powtrzymać się od częstego zatrzymywania, by jeszcze raz uchwycić ten moment. Robiło się późno, doszło zmęczenie oraz lekki strach, kiedy co jakiś czas na naszej drodze stawały stada bawołów. Wreszcie trafilśmy na kogoś, kto mowił po angielsku. Jednak mężczyzna ten nie udzielił nam prawdziwej informacji o tym, jak daleko znajduje się nasza miejscowość, bo postanowił na nas zarobić oferując nam nocleg w swoim domu. Skorzystalismy z tego, bo czy można doświadczyć czegoś bardziej autentycznego niż wspólny posiłek z domownikami, którzy nie spodziewali się żadnego gościa? Przygotowano kolację: – lepki ryż, warzywa i kurczaka. 

 

 

Przed 21 położyliśmy się spać. Ja z Gerardem w głównym pokoju, a domownicy w małach wnękach oddzielonych od nas zasłonami.

 

 

Dzień zaczyna się tam długo przed wschodem słońca. W sumie nie bardzo mnie to dziwi, bo pianie kogutów skutecznie utrudnia dłuższy sen. Wyszłam na zewnątrz, przed domem palilo się już ognisko, przy którym zasiedli członkowie rodziny.

 

 

 

Co jakiś czas ktoś przychodził z sąsiedztwa, żeby zobaczyć nieznajomych przybyszy. Po śniadaniu, podczas którego zostaliśmy poczęstowani także świeżo upolowanym robalem, wyruszyliśmy w stronę Nong Khiaw. Jak się okazało, wioska, w której nocowaliśmy, była oddalona tylko o jedną godzinę drogi... .

Już dawno nauczyłam się tego, że nic nie dzieje się przypadkiem. Dzień wcześniej poznałam Gerardo, z którym wyruszyłam w poszukiwaniu pewnej rzeczy, na której bardzo mu zależało. Trafiliśmy do miejsca, gdzie przez kolejnych kilka dni to pewnie my byliśmy głównym tematem rozmów. Poznaliśmy cudownych ludzi, pomagaliśmy w noszeniu drewna, kąpaliśmy się na dziko w Mekongu, widzieliśmy walkę bawołów i wracaliśmy w zupełnej ciemności by dotrzeć do wioski, w której spędziliśmy jedną z najbardziej niezapomnianych nocy.

 

 

A to wszystko za sprawę pewnej specjalnej loatańskiej torby, którą Gerardo zgubił. Postanowił on więc znaleźć podobną, ręcznie robioną i koniecznie używaną przez właściciela... Wyprawa zakończyła się sukcesem! Torba "kadeb" trafiła do Gerarda.

 

autor Wioletta

 

 

Ta strona internetowa używa plików cookies. Więcej na temat cookies dowiesz się z Polityki cookies. W każdej chwili możesz zmienić swoje ustawienia dotyczące cookies w przeglądarce internetowej. Korzystanie ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczone w twoim urządzeniu końcowym.