Sarajewo pojawiło się na mapie moich podróży właściwie przez przypadek…. W drodze do Czarnogóry potrzebowaliśmy wybrać miejsce na obiad i dłuższy odpoczynek. Dziewczyny będące entuzjastkami gór i chłopcy miłośnicy sportu uznali, że stolica Bośni i Hercegowiny będzie niezłym kompromisem i idealnym punktem postojowym. Na miejsce dotarliśmy w poniedziałkowe przedpołudnie w połowie sierpnia. Po zatoczeniu kilku pętli głównymi ulicami miasta, w końcu udało znaleźć się miejsce parkingowe (prywatne i oczywiście odpowiednio płatne) dla naszych czterech kółek. Grunt, że na Starówkę blisko… Ruszamy zaopatrzeni w zdjęcie tablicy informacyjnej, która posłuży nam za plan miasta. I tu pierwsze zaskoczenie! Poza kilkoma kamienicami, na których widać jeszcze ślady po uderzeniach kul z czasów wojny toczącej się po rozpadzie Jugosławii, stara część miasta jest odnowiona i zadbana. W niczym nie przypomina naszych wyobrażeń opartych na zdjęciach z lat 90-tych. Zaskakują małe uliczki i tajemnicze zaułki położone nieco na uboczu od głównego deptaka Farhadija … W architekturze widać wpływy zarówno tureckie jak i austriackie. Z jednej strony słychać nawoływania muezina wyznaczające czas modlitwy dla muzułman, z drugiej dochodzi bicie kościelnych dzwonów. Jest również synagoga i cerkiew… Starówkę zwiedzamy szybko. Większość najciekawszych zabytków znajduje się w niewielkiej odległości od siebie i jest dobrze opisana, również w języku angielskim. Chłopcy ruszają na poszukiwania jakiejś restauracji serwującej regionalne dania, my- miłośniczki zakupowych okazji, mijamy drewnianą studnię „Sebil”, której nazwa oznacza ni mniej, ni więcej tylko „drogę”. Wchodzimy na główny targ – „Baščaršija”. Wśród wszechobecnej chińskiej tandety w postaci t-shirtów i kolorowych magnesów na lodówkę odnajdujemy wszelkiego rodzaju miedziane dzbany, talerze i misy kształtem nawiązujące do tradycyjnych wzorów. Niestety brak zdolności negocjatorskich powoduje, że przeznaczone są one dla turystów posiadających grubsze portfele od naszych. Nieco posmutniałe wracamy pod studnię będącą punktem zbiórki . Nagle moja współtowarzyszka staje jak sparaliżowana. Jeden rzut oka i już wiem, no tak, to te wszechobecne gołębie i fobia na punkcie piór… Trzeba znaleźć inna drogę… Z pomocą przychodzą niezwykle przyjaźni sprzedawcy, którzy próbują wskazać nam kierunek, choć angielski nie jest ich najmocniejszą stroną. Kiedy docieramy w końcu na umówione miejsce burczy nam z głodu w brzuchach. Idziemy do pobliskiej knajpki i „ na chybił- trafił” wybieramy pierwsze danie z karty. Po chwili otrzymujemy coś, co kształtem przypomina mięsną parówkę w otoczeniu chlebka pita i sałatki. Pachnie cudnie, choć ma pewnie milion kalorii. Nie czas jednak na dietę i całe szczęście bo ćevapčići smakuje równie dobrze jak wygląda. Z pełnymi żołądkami udajemy się na północ od Środmieścia do Parku Olimpijskiego. A właściwie słuszniej byłoby powiedzieć, aby zobaczyć to co z niego zostało. A zostało niewiele i w kiepskiej kondycji…Nasz uśmiech wzbudza jedynie wizerunek maskotki olimpijskiej- wilka Vučko. Ta część miasta zdecydowanie rozczarowuje. Jest późne popołudnie decydujemy się ruszyć w dalszą drogę omijając nowoczesne centrum bośniackiej stolicy. Gdy ktoś pyta mnie czy warto zobaczyć Sarajewo- mówię „z pewnością”, czy chciałabym tam kiedyś wrócić- „zdecydowanie”. Mimo to uważam, że jest to miasto na weekendowy wyjazd, a nie na dłuższy urlop. Z resztą oceńcie to sami…

autor Sylwia Marciniec

Ta strona internetowa używa plików cookies. Więcej na temat cookies dowiesz się z Polityki cookies. W każdej chwili możesz zmienić swoje ustawienia dotyczące cookies w przeglądarce internetowej. Korzystanie ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczone w twoim urządzeniu końcowym.